sobota, 7 listopada 2009

HULLA GROSS, A DUSZA?

Na polskim rynku księgarskim ukazała się pozycja Eugeniusza Hulla: „Okupacyjna codzienność – Warszawa i okolice w dokumentacji Adama Chętnika” (Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2006). Książka stanowi obszerną recenzję zapisków wojennych wielkiego Kurpia i Polaka doc. Adama Chętnika, będących w depozycie Biblioteki Narodowej w Warszawie i opatrzonych tytułem: „Pod niemiecko-hitlerowskim obuchem” (sygn.III. 7925). Recenzja ukazała się niejako z wyprzedzeniem, bowiem same zapiski Chętnika nie były dotąd publikowane.

Eugeniusz Hull posiada stopień naukowy doktora, a recenzentami jego książki są prof. dr hab. Benon Dymek i prof. dr hab. Stanisław Gajewski. Recenzji owych książka nie zawiera, a więc wymienieni profesorowie pełnią tu rolę li tylko uwiarygodniającą i podnoszącą rangę publikacji. A jakąż rangę niemanipulacyjną i niepropagandową pełni książka, będąca recenzją pozycji nigdy niepublikowanej? Bo jeśli już sama recenzja ma walory poznawcze, to na czytanie powinien zasługiwać przede wszystkim sam podmiot recenzji. Tymczasem zapiski Chętnika na rynku księgarskim są niedostępne, a w zamian mamy pozycję w stosunku do nich krytyczną. Czyż nie jest to przypadkiem przejaw jakiejś patologii w obszarze wydawniczej kultury, czy nawet w sferze etycznej polskiego środowiska naukowego?

Z polskiego na nasze?

Książka zawiera bardzo liczne cytaty z zapisków Chętnika; krótsze i dłuższe, a niekiedy bardzo obszerne – dochodzące nawet do kilku stron, nigdy nie publikowane przedtem. Jak to się ma do praw autorskich – jeśli cytaty stanowią główny trzon książki i jak do samych intencji Adama Chętnika? Jaki sens było w końcu przytaczać, komentować, recenzować, opisywać – zamiast akcję szlachetną przedsięwziąć i wydać? Czytając materiał w podanej formie – uzupełniony licznymi przypisami wątpliwych autorytetów – odnosi się wrażenie nawet bez zaglądania do źródła, że dokonano tu szeregu manipulacji i zwykłych przekłamań. Będąc wszakże pozbawionym źródłowego tekstu – nie czuję się zobligowany do szczegółowego ich przedłożenia, lecz zaledwie wyrywkowego zasygnalizowania.

Mącenie u źródła

Samo wprowadzenie wywołuje już niesmak. Otóż autor przytacza w nim przypis z „Zeszytów Naukowych Ostrołęckiego Towarzystwa Naukowego”, podający w wątpliwość przynależność Chętnika do AK ze względu na wiek: „niekonspiracyjny wojskowo”, oraz „iż w swoim zapisie konspiracyjnym nigdzie nie wzmiankuje o własnej aktywności podziemnej” (sic! - s. 12). No cóż, trudno żeby czynił to człowiek ścigany przez Gestapo za działalność plebiscytową i patriotyczną, wielokrotnie niszczący w zagrożeniu właśnie owe zapiski, o czym Hull zresztą wspomina.

Szkoda tylko, że autor nie wie, lub celowo nie podaje, że Chętnik był delegatem Rządu RP na Wychodźstwie, pracującym chociażby na rzecz scalenia AK z podziemiem narodowym. Dalej w tekście – zarzuca mu słabą orientację na temat konspiracji i stwierdza, że: „Materiały Chętnika można traktować jedynie w kategoriach przyczynkarskich” (s. 18). W tekście okaże się później, że autor potraktował je przyczynkarsko, ale do „materiałów” Jana Tomasza Grossa. Wracając do zarzutu związanego z podziemiem, to zapiski nie dotyczyły podziemia jako takiego, a jedynie jego wąskich aspektów i nawet już córka Chętnika należała do armii podziemnej – nie wspominając o męskiej generacji bliższej i dalszej rodziny.

Biografom zarzuca Hull niesłuszne przypisywanie habilitacji w 1946 roku, wywołując w ten sposób u czytelnika nie znającego postaci – wrażenie osobnika o jakiejś wątpliwej edukacji. Żeby szepnął w zamian o stopniach naukowych przydzielanych wówczas z partyjnego klucza, które Chętnikowi oddanemu Bogu i Ojczyźnie w Polsce komunistycznej nie przysługiwały. A na marginesie; czy autor i profesorowie recenzenci są już po lustracji?

Traumatyczne fixum dyrdum
Tak można by nazwać pseudonaukowe konfabulacje, zawarte w rozdziale zatytułowanym: „Okupacyjna trauma – Zagłada”. Szczególnej uwadze poświęca autor wypowiedź Chętnika dotyczącą palenia Żydów w stodołach. Oto ona: „W napadzie jakiegoś szału w niektórych miejscach żydów zamknięto w szopach i stodołach i podpalono żywcem! Do podpalania (do pomocy) spędzono różną ludność okoliczną polską, przy czym te okropne sceny z spędzonymi Polakami na froncie, fotografowano! W niektórych miastach po tych egzekucjach pozostało wcale mało, lub nie pozostało wcale żydów (np. Kolno)” (s. 132).Jest tu w zasadzie wszystko na temat mechanizmu popełniania tego typu zbrodni przez Niemców. Jednak nie dla wszystkich. Po perfidnych manipulacyjnych zabiegach Hulla ten obraz klarowny gdzieś ucieka. Autor nie pozostawia czytelnikowi żadnego obszaru do interpretacji, lecz wprowadza własną – niezgodną z przekazem Chętnika. Jeszcze przed podaniem źródłowej wypowiedzi przypisuje Polakom współudział w tych zbrodniach. Tymczasem idąc tokiem takiego rozumowania, można dojść do największego absurdu, obciążającego za holokaust samych nawet Żydów. Bo przecież piec krematoryjny w Auschwitz obsługiwany był między innymi przez więźnia żydowskiego pochodzenia Henryka Taubera.

Przytoczony cytat z Chętnika poddaje Hull dalszym specjalnym zabiegom; jakiejś opętańczej analizie, zarzucającej mu stosowanie eufemizmów dla „wymazywania trudnej historii”. Własne wymysły przeplata przy tym rojeniami z „Teorii mordów sąsiedzkich” według red. Jasiewicza i innych ekspertów od „polskiego antysemityzmu”. Momentami jego fantazje nabierają charakteru groteski, czy wprost paranoidalnych urojeń: „Niejasny jest zwrot z Polakami na froncie, który w skrajnej wersji można interpretować, że czas tych mordów Chętnik sytuował w kontekście wydarzeń wojennych, a nie w okresie funkcjonowania już władzy niemieckiej” (s. 133). Mój Boże!

Chętnik jako ludowy antysemita

Znamy ludowych twórców, śpiewaków, grajków, gawędziarzy, ale ludowych antysemitów jeszcze nie było. I oto Adam Chętnik w książce Eugeniusza Hulla zostaje oskarżony o reprezentowanie „antysemityzmu ludowego”. Już w samym wstępie autor przygotowuje czytelnika do owej zdumiewającej konkluzji. Prezentowane przez Chętnika uparte trwanie polskości jest zdaniem Hulla: „skrupulatnie notowane, prezentowane chronologicznie i problemowo, stanowi bogatą warstwę, odideologizowaną z natury rzeczy, wolną od politycznych i narodowo-religijnych kwalifikacji” (s. 15). Natomiast w przypadku przedstawiania spraw żydowskich Hull zarzuca Chętnikowi: „podleganie szkodliwym i moralnie dwuznacznym stereotypom, funkcjonującym w ideologii katolicko-narodowej” (s. 16).
Atak Hulla na katolicyzm narodowy stanowi charakterystyczny bełkot, zaczerpnięty żywcem z nowej, kosmopolitycznej ideologii. Przypomina mi niegdysiejsze zastępowanie moralności katolickiej tak zwaną moralnością socjalistyczną. Zresztą, co do sposobu przedstawiania przez Chętnika sprawy polskiej, autor sam sobie w tekście niejednokrotnie zaprzecza – zarzucając mu patos, chociażby przy opisywaniu Powstania Warszawskiego... Również kreowane zarzuty, że Chętnik w kwestii żydowskiej jest bardziej oziębły w porównaniu do innych autorów – w dodatku niekiedy pochodzenia żydowskiego – jest śmieszny; bo nikt nie oczekuje od Żydów polskiej wrażliwości w sposobie myślenia, jeśli tylko nie chcą uchodzić za Polaków. Zresztą, przeczą dobitnie tej tezie cytaty porównawcze z Chętnika i innych; choćby Bartoszewskiego, które mają ten pogląd dokumentować. Wprost przeciwnie; Chętnik wypada w nich zdecydowanie lepiej. Jego porównanie likwidowanego przez Niemców getta do scen piekielnych, czy polecanie Bogu pomordowanych Żydów – świadczy właśnie o wielkim współczuciu i wrażliwości. Szczególnie scena opisująca cierpiącą żydowską dziewczynę ze złamaną nogą przy zwłokach kuzyna, której Polacy nie mogli podać nawet szklanki wody, gdyż strzeżona była przez Niemców, a później przez nich zabita – jest bardzo wymowna. Jest ona właściwie symbolem tamtej polsko-żydowskiej rzeczywistości.

Niejako wstępem do oskarżeń Chętnika o antysemityzm był zarzut kreowania stereotypów na temat postawy Żydów na Kresach Wschodnich. Chętnik na ten temat napisał: „Pamiętam wojnę światową pierwszą i żydów, oraz wojnę z bolszewikami (1920) i również żydo-komunę i porównuję to wszystko z wypadkami w drugą wojnę światową. Co za zmiany i nieprawdopodobieństwa! Tylko rok 1920 podobny był dla nas do roku 1939 – i wtedy i teraz żydzi odgrywali w stosunku do nas jednakową rolę. I wtedy i teraz żydzi szli na rękę z grabarzami Polski” (s. 115).Za wypowiadanie przez Chętnika ocen krytycznych w stosunku do Żydów, Hull nie szczędzi słów gorzkich – zarzucając mu ostatecznie antysemityzm. A przecież współczucie okazywane Żydom nie było w stanie zatrzeć czary goryczy, że niejednokrotnie listy wywożonych na Sybir Polaków sporządzane były przez żydowskich sąsiadów. Hull jako historyk, chlubiący się doktoratem na polskiej uczelni nie potrafi już tego dostrzec. Nie mówiąc już o znalezieniu takich właśnie ofiar wśród najbliższej rodziny Chętnika.

Nieszczególne towarzystwo

Adam Chętnik jako narodowiec znalazł się w książce Hulla w nieciekawym towarzystwie, wprowadzanym tu przy pomocy przypisów niejako od zakrystii. Tworzą oni sztab swoistych „ekspertów” w polskich narodowych sprawach, mających przy okazji piętnować tak zwane polskie stereotypy, szczególnie katolicko-narodowe i „polski antysemityzm”. Oprócz Miłosza i Bartoszewskiego pojawia się redaktorka Świda-Zięba z „Wyborczej” jako autorytet naukowy, Bikont jako narodowy, Gross od sąsiadów i inni spod skrzydeł Adama Michnika. Próżno natomiast wypatrywać Dory Kacnelson, Normana Finkelsteina czy Jerzego Roberta Nowaka.

Miłoszem przywoływana jest w książce wyświechtana kwestia karuzeli, która dziwnym trafem nie trzyma się kupy w świetle przytoczonych zapisków Chętnika. Hull – pogromca chętnikowego antysemityzmu – jakoś dziwnie tego nie zauważa i nie roztrząsa tak, jak fragmentu o spalanych Żydach. Przyjmuje bez uzasadnienia wersję wesoło bawiących się Polaków w czasie żydowskiego umierania. Tymczasem z opisu Chętnika wynika, że przy placu Krasińskich obok wesołego miasteczka stała niemiecka armata, z której Niemcy ostrzeliwali getto: „Jedną z armat widziałem u wylotu ul. Długiej przy placu Krasińskich (..) ginęło ich wielu, ale od strzałów padały trupy niemieckie i przypadkowo cywile w przyległych ulicach i placach. Tramwaje w te strony nie dochodziły, ludzi cywilnych nie dopuszczano” (s. 128).
Trzeba być naukowym sztubakiem, żeby nie dać wiary Chętnikowi, piszącemu na gorąco i nie przeczuwającemu przyszłego sporu polsko-żydowskiego na temat karuzeli, a uwierzyć Miłoszowi i kłamstwa te uwierzytelniać cytatem z książki o charakterze sensacyjnym, napisanej przez Jana Krok-Paszkowskiego już po wybuchu sporu. Jakoś nie mogę znaleźć żadnego powodu, dla którego Chętnik miałby fałszować historię. W przypadku Krok-Paszkowskiego i Hulla już prędzej. W swej książce powołuje się na Wierzbickiego i Tokarską-Bakir – zaświadczając, jak to Polacy byli wdzięczni Hitlerowi za wymordowanie polskich Żydów. Szczególne ośmiesza doktora od „polskiej” historii – pani Świda-Zięba ze swoimi teoriami od „chamów”. Nie wiem, jak takie metody mają się do tradycyjnego historycznego kanonu i czy przypadkiem nie wyszło tu jakieś historyczne hull-owisko.

Antysemici inaczej?

Korzystając z Chętnikowego źródła warto zwrócić uwagę na niektóre liczby, które paradoksalnie Hull zostawia bez komentarza – pomimo, że są istotne, gdyż dokumentują rozmiar holokaustu. Tymczasem Chętnik notował: „W jesieni 1943 liczono w Polsce z 4-ch blisko milionów Żydów jeszcze do 150 tysięcy. Ilu ich jescze żyje i ile przeżyje wojnę, nikt nie wie. Niech o nich Jehowa pamięta!” (s.131). No cóż, Chętnik „antysemita” jakoś nie zaniża tej okrutnej zbrodni. Liczba jest nawet przesadzona, przy późniejszym uściśleniu na sumę blisko 3 milionów. Zadajmy zatem przy okazji pytanie panu Bartoszewskiemu – dlaczego jako jeden ze sprawujących opiekę nad muzeum Auschwitz dopuszcza do tak zwanego kłamstwa oświęcimskiego, obwarowanego prawem, polegającego na zaniżeniu ofiar hitlerowskiego ludobójstwa na terenie tegoż obozu do sumy blisko miliona, podczas gdy ustalenia norymberskie są kilkakrotnie wyższe? Potwierdza je przy tym raport Pileckiego, zeznania Taubera, Hossa i inne. Analogicznie obniżono bilans ludobójstwa niemieckiego również i w innych obozach, a przecież ogólny bilans zagłady Żydów pozostaje niezmienny... Przy niniejszym oświadczam, że odnośnie stawiania pytań panu Bartoszewskiemu w kwestii Auschwitz czuję się szczególnie upoważniony; ze względu na śmierć męczeńską tam mojego dziadka i syna jego... To nawet mój obowiązek.

Odnośnie Grossa i podobnych mu cynicznych manipulatorów, to antysemityzm ich – polegający na prowokowaniu niechęci do Żydów – zaczyna być dostrzegany nawet przez niektórych Żydów. To właśnie „Sąsiedzi” przez perfidię i ciężar zawartych tam kłamstw prowokują nienawiść do narodu żydowskiego. Chętnikowi – pomimo słów jego pełnych goryczy – nie można odmówić obiektywizmu, wynikającego z intencji dokumentowania całej, gołej prawdy. Tę zdolność posiadł znacznie wcześniej przy zapisywaniu życia puszczańskiego Kurpiów. Co prawda, czyni to językiem w porównaniu do dzisiejszego prawie że kurpiowskim, lecz osoba zajmująca się jego wojennymi zapiskami powinna się w przódy zapoznać z ową kurpiowską twórczością, aby się nie narażać przynajmniej na śmieszność w ferowaniu swoich zarzutów odnośnie języka Chętnika przy podejmowaniu przez niego kwestii żydowskiej.

Wojenne patologie Chętnik zauważa również pośród rodaków i nie jest prawdą, że w swoich ocenach jest w przeciwieństwie do oceny Żydów bardziej pobłażliwy. Decyduje tu zawsze kwalifikacja czynu w oparciu o moralny osąd i siłą rzeczy ten osąd musi być surowy, jeżeli dotyczy zdrady Ojczyzny. Tymczasem Polska była Ojczyzną tak samo dla mieszkających tu Żydów. Ciekawe, jaka ocena wynikłaby z analizy postępowania żydowskich Judenratów, dzięki którym ostateczna zagłada Żydów przebiegała bardzo sprawnie; dom po domu, ulica po ulicy i getto po getcie. A wszystko za cenę tragiczną – ocalenia najbogatszych Żydów. Polacy ratujący żydowskich sąsiadów nie przeliczali w takim stopniu życia ich na złoto...

Pomimo demaskującego zapisu Chętnika w stosunku do kłamstw Grossa Hull staje po stronie oszczercy z całą świadomością, a Adam Chętnik – Kurp i wielki Polak, któremu cześć oddała nawet komunistyczna hołota, rzucająca mu kłody pod nogi do końca jego dni, z powodu miłości do Boga i Ojczyzny – zostaje oskarżony i znieważony, tak samo jak to czynią niektórzy w stosunku do prawych Polaków. A mogiła jego skromna, a kamień na niej polny. Tymczasem na Skałce spoczęła zakała, wbijająca klin pomiędzy narody o holokaustach jednakich.

** ** **
Chcąc przekonać się, jaki to stosunek prezentował Chętnik do Żydów w czasach wolnych od wojennych uniesień, zajrzałem do jego wcześniejszej twórczości. W książce pt. „Kurpie” z 1924 roku Żydów wspomina dwa razy. Najpierw nieco krytycznie: „Dawniej w kilku miejscowościach zajmowano się warzeniem miodu pitnego, gdy jednak ujęli go w ręce Żydzi, fałszujący ten smaczny produkt, miodosytnie podupadły” (s. 33). A później już nawet przyjaźnie: „Na „fraktach” [furgonach] żydowskich, gdy jadą i nasi, podczas burzy Żydzi proszą nieraz, żeby się żegnać, co uważają za pewną obronę przed piorunem” (s. 90). Oceniając jednak, jak bardzo krytyczny był Chętnik w tej książce w stosunku do swoich Kurpiów, jak bardzo ich wady piętnował – dojdziemy do wniosku, że to dla Żydów był bardziej pobłażliwy. Nie mogę niestety tej konkluzji poprzeć krytycznymi cytatami o Polakach. Mają ostatnio tego i tak zbyt wiele...

Docent Adam Chętnik (1885 - 1967)



Etnograf, działacz społeczno narodowy, założyciel wielu obiektów muzealnych, publicysta, poeta, pisarz. Urodził się w Nowogrodzie Łomżyńskim nad Narwią w patriotycznej rodzinie kurpiowskiej. Jako uczeń łomżyńskiego liceum prowadził w pobliskich wsiach tajne nauczanie w zakresie czytania, pisania i historii. W 1903 roku ze swoich oszczędności zakłada pierwszą polską bibliotekę w Nowogrodzie. W Warszawie kończy kursy pedagogiczne a następnie jest słuchaczem Wyższych Kursów Naukowych. W 1910 r. publikuje w "Zorzy" a w latach 1912 - 1919 jest już wydawcą "Drużyny" - krzewiącej idee solidaryzmu narodowego dla jednoczenia Polaków do walki narodowowyzwoleńczej. Za pomocą "Drużyny" tworzy rodzaj harcerstwa zwanego wówczas "Drużyniarstwem", a następnie pozyskany przez Stefana Plewińskiego tworzą "Junactwo", którego hasłem jest "Bóg, Ojczyzna, Cnota, Nauka, Praca". Aż 5 z 15 punktów statutu - dotyczy idei niepodległościowej. Pod koniec 1914 r. junacy wstępowali głównie do Polskiej Organizacji Wojskowej. Znamienne, że pracę dla "Junactwa" poprzedził wyjazd Chętnika do Lwowa na kurs drużyn strzeleckich w 1912 r.

Przy "Drużynie" wydawał też "Bibliotekę Drużyny" na którą składały się pozycje o tematyce krajoznawczej, etnograficznej, historycznej, a także poradniki dla teatrów amatorskich, bibliotek, orkiestr, chórów, działaczy sportowych i innych wiejskich aktywności młodzieżowych. "Junactwo", przyjęło się w całej Polsce a nawet wśród Polonii amerykańskiej i w innych krajach.  Chętnik wspólnie ze swoim redakcyjnym zespołem "Drużyny" założył 70 kół junackich, które w połączeniu z pokrewnymi organizacjami stworzyło harcerstwo polskie.  Chętnik jest więc jednym z jego protoplastów.

W 1919 r. Chętnik działa w Mazurskim Komitecie Plebiscytowym i przy jego pomocy finansowej wydaje dla Kurpiów "Gońca Pogranicza" i "Gościa Puszczańskiego" na którego winiecie zawarte jest hasło: "Bogu na chwałę"- Ojczyźnie na pożytek". Na terenie Warmii i Mazur prowadzi szeroką akcje ulotkową, odczytową, propagandową na rzecz przyłączenia tych ziem do Polski. Odnajduje wspólne korzenie Mazurów i Kurpiów i dąży do wzajemnego zbliżenia.

W pierwszych latach niepodległości jest posłem na Sejm z nominacji Związku Ludowo-Narodowego. Wsławił się interpelacjami w obronie Puszczy Kurpiowskiej - dewastowanej nieracjonalną wycinką drzewa do Prus. Po kilku latach wycofuje się z działalności politycznej i poświęca naukowej i pisarskiej. Zakłada muzea i wystawy etnograficzne. Na skarpie w Nowogrodzie urządza Skansen Kurpiowski, którego otwarcie następuje w 1928 r. Wszelkie funkcje w skansenie rodzina Chętnika pełniła społecznie.

Swoją wiedzę pogłębia na Uniwersytecie Warszawskim i odbywa liczne - edukacyjne w zakresie muzealnictwa - podróże zagraniczne. W efekcie organizuje Stację Naukowo - Badawczą Dorzecza Narwi Środkowej, którą wspiera Polska Akademia Umiejętności w Krakowie. Kieruje nią w latach 1933 - 1939 pod patronatem Towarzystwa Naukowego Płockiego.

W czasie II wojny światowej Niemcy niszczą jego dorobek wraz ze Skansenem Kurpiowskim i zbiorami. Z 20 tys. eksponatów ocalało 200. Jest to odwet za niegdysiejszą działalność plebiscytową i i powieść "Mazurskim szlakiem", napisaną tuż przed wybuchem wojny w celu zbliżenia Mazurów i Kurpiów. Ścigany niemieckim listem gończym przez całą okupację ukrywa się w Warszawie i kontynuuje tajnie swoją naukową edukację.

W 1946 doktoryzuje się i wznawia działalność Stacji Naukowo - Badawczej. Zakłada Muzeum Kurpiowskie w Łomży i odtwarza Skansen Kurpiowski w Nowogrodzie. Przekazuje je bezinteresownie społeczności polskiej. Przedwojenny wysiłek finansowy Chętników na rzecz Skansenu wyniósł około 20 tys. ówczesnych złotych przy 10 tys. dotacji. Tego powojennego już nikt nie policzył.

Komunistyczna rzeczywistość nie sprzyjała Chętnikowi w jego pracy naukowej - nierozłącznie związanej z przekazywaniem kurpiowskiej tradycji - katolickiej przecież i narodowej. Szalejąca cenzura starała się wydrzeć wszystko, co najbardziej polskie. Każda, najmniejsza nawet pozycja książkowa wymagała zabiegów bez mała żebraczych u tych notabli, w których jeszcze drzemały ostatki polskości. Pomimo tej ciągłej, utajnionej walki - Chętnik został jednak przez "ludowych" włodarzy doceniony i odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, a pośmiertnie Medalem "Rodła".

W II RP otrzymał między innymi Złoty Krzyż Zasługi i Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta od prezydenta Stanisława Wojciechowskiego.


Po śmierci Chętnika, jego pasję i niezrealizowane zamierzenia realizowała jeszcze żona - Jadwiga. Kiedy jednak czyniła starania aby sprowadzić do skansenu marniejącego w terenie maleńkiego kościółka (dużej klasy zabytkowej), odpowiedzią na jej łzy była cyniczna, rozbrajająca szczerość: "niech pani sobie nawet nie myśli, że nad Nowogrodem będzie górował kościół".

Chętnik pozostawił po sobie ogromną spuściznę literacką, która jeszcze i dzisiaj może być przestrogą: "Gdybyś Ojczyzny nie miał, byłbyś włóczęgą - Cyganem, Żydem - tułaczem, byłbyś pogardzany, nienawidzony, opluwany, bezdomny".






KAWALEROWIE BIAŁYCH PLAM

Z mogił krwawi powstaną rycerze
Mścić wiekowe zbrodnie, nieprawości...
I nad Polską Uznojoną Ziemią
Spłynie Orzeł, znak polskiej wolności!

Marian Kozłowski – „Przemysław”, „Lech”, „Dąbrowa” - w wierszu: „Pamięci brata Bolesława”


Czasy komunistycznego zniewolenia odcisnęły się piętnem w polskiej świadomości historycznej. Szczególnie w odniesieniu do poprzedzającego go okresu II Wojny Światowej i po niej - heroicznego zrywu niepodległościowego przeciwko wtórnej okupacji sowieckiej.

Ludobójcze represje eliminowały z polskiej tkanki społecznej polskich bohaterów narodowych - takich jak: August Emil Fieldorf, Zygmunt Szendzielarz, Witold Pilecki -zastępując ich bohaterami legendarnymi "co kulom się nie kłaniali", jak generał "Walter" Karol Świerczewski, walecznymi jak Anatol Fejgin, który w pogoni za żoną skazańca z NSZ pod sądem lubelskim wystrzelał cały magazynek naboi, uczuciowymi jak Luna Brystygierowa i Adam Humer, aż w końcu autorytetami uniwersalnie i wielopokoleniowo już szlachetnymi, jak Adam Michnik, Bronisław Geremek i Jacek Kuroń.

Komunistyczna indoktrynacja nadawała wyniszczaniu polskich patriotów i elit intelektualnych - przetrzebionych i tak już mordami przez obu najeźdźców - pozory legalności i normalności, a degradacja ekonomiczna powodowała wypychanie ich poza margines społeczny razem z rodzinami. Jako, że dzieci wyklętych były wielorako wyklęte przez dziedziczony status polityczny, ekonomiczny, zohydzenie, odtrącenie, emigrację wewnętrzną, czy wykluczenie przez edukacyjną blokadę - nakładaną na potomków "bandytów" - aby przypadkiem nie skończyli studiów.

Wymiana elit umożliwiała w następstwie fałszowanie historii i wprzęganie jej w służbę zniewalającej, totalitarnej ideologii. Odziedziczony zatem po tamtej rzeczywistości stan polskiej świadomości historycznej jest pełen przeinaczeń i luk w skutek wymazania z niej elementów niepożądanych, zwanych inaczej białymi plamami.

Pięciu z wyklętych

O pięciu partyzantach Kozłowskich - połączonych wspólnym patriotycznym wysiłkiem dla Polski - nie wolno było mówić w czasach komunistycznego pięćdziesięciolecia inaczej niż w kontekście narodowych "bandytów". Byli bowiem wyklęci i była w tym jakaś prawidłowość, skoro prawdziwi bandyci i agenci NKWD pełnili w tym czasie funkcje polskich bohaterów narodowych.

Po raz pierwszy pochylił się nad nimi jako wyklętymi redaktor Wójcik w "Fotoreporterze" w 1989 r., kiedy to nadchodząca III RP nie precyzowała jeszcze ich nowego statusu. Kiedy jeszcze nie byli wyklęci na nowo. Opisał tam między innymi, jak to żołnierze z NSZ w przeciwieństwie do AK - pozbawieni prawa przynależności do ZBOWiD - zbierają na starość butelki by przeżyć. No cóż, nie każdy z AK chciał należeć wówczas razem z ubekami do ZBOWiD, nawet za cenę życiodajnej renty, ale faktem jest, że w przeciwieństwie do AK narodowcy takich praw nie mieli. Być może chodziło o skłócenie żołnierzy niezłomnych (dziel i rządź), lecz faktem jest także, że nawet pierwszy przyzwoity w III RP prezydent Lech Kaczyński w dekorowaniu orderami jakoś tak dziwnie przestrzega podobnego klucza. A IPN? A prasa? Przyznam się, że i sam nie jestem do końca w porządku. Pisałem na przykład o siedmiu siostrach śpiewających Knapik, lecz nigdy o pięciu strzelających braciach Kozłowskich.

Po studiach do lasu

Kiedy wybuchła wojna, byli młodzieńcami zaraz po studiach lub w ich trakcie, jak Bolesław - mój ojciec (Wydział Nauk Politycznych USB w Wilnie). I tylko najmłodszy z nich Izydor - studiować jeszcze nie zdążył. Do zbrojnej konspiracji przystąpili niezwłocznie, najpierw walcząc w ZWZ, później w NOW, NSZ, NZW, a więc w oddziałach narodowych, jak przystało na przedwojennych harcerzy, działających jednocześnie w Stronnictwie Narodowym.

Żołnierska aktywność, rozpoczęta początkowo w okolicach Łomży, szybko się rozszerzyła na całe białostockie i później, od 1945 roku, także w olsztyńskie, jak w przypadku kpt. Mariana Kozłowskiego ("Lech", "Przemysław", "Dąbrowa"), Komendanta Okręgu NZW Olsztyn krypt. "Bałtyk".

Kapitan Bolesław Kozłowski ("Grot", "Hanka", "Marek", "Sowa") - pełnił ostatecznie funkcję zastępcy Komendanta Okręgu NZW Białystok krypt. "Chrobry". Był przy tym szefem Wydziału II - wywiadu, a także Wydziału V - propagandy. Kapitan Antoni Kozłowski ("Szczerbiec", "Biały") był szefem Wydziału I - organizacyjnego Okręgu NOW Białystok, krypt. "Cyryl", następnie komendantem Powiatu NSZ Łomża i jednocześnie inspektorem Obwodu "A" w Okręgu Białystok NSZ. Po jego śmierci Łomżę przejął jego brat Bolesław.

To nie jest pełen obraz działalności Kozłowskich w podziemiu. Przeliczając jednak na przelaną krew wcale niemały, skoro z pięciu wojnę przeżyło dwóch - tkwiąc w patriotycznym oporze do II amnestii w 1947 roku.

Nieznanego żołnierza grób nieco pokątny

Józef Kozłowski był z nich największy. Pseudonim miał "Mały". Był natomiast dwumetrowym, silnym i wyjątkowo odważnym mężczyzną. Ta jego ogromna postura miała jednak swe wojenne wady; stanowiła cel łatwiejszy od przeciętnego. Zginął w zwyczajnej potyczce z niemiecką żandarmerią. Nie sposób było zdobyć wymiarową trumnę. Nie wyciągnął zatem nóg przysłowiowo. Pochowany został z przykurczonymi. Pogrzeb odbył się skrycie przed Niemcami, nocą, a pogrzebany został w głębi wiejskiego cmentarza, przy murze. Pod betonowym krzyżem widnieje inskrypcja: "Zmęczony walkami o wolność Ojczyzny spoczął w Bogu".

Kiedy brat Bolesław myślał po więziennej odsiadce, aby dodać na mogile imię i nazwisko, to dyrektor lokalnej szkoły prosił, aby nie odbierać uczniom zajęć praktycznych z historii. Tym grobem opiekowały się wszak dzieci ze szkoły - jako grobem nieznanego żołnierza. Mój ojciec przystał na szkolną tradycję, stając się tym sposobem pokątnym właścicielem Grobu Nieznanego Żołnierza, mającym wszakże prawo zapalania świeczki... Z szacunku dla tamtej decyzji miejscowości nie zdradzam.

Polska wersja Niobe

Pierwszego wojennego szoku doznała ich matka, kiedy "Biały" z podwiniętą nogawką siedział na snopku słomy i scyzorykiem wydłubywał kulę. Wtedy zemdlała. Wytrzymała natomiast, kiedy "Dąbrowa" miał przestrzeloną głowę, płuco i ramię.

Zanim Niemcy nie bez powodu zaczęli rozsyłać za Kozłowskimi listy gończe z obiecaną za denuncjację nagrodą - dopadli wcześniej ich ojca Izydora, razem z najmłodszym synem, który też miał na imię Izydor. O tych wydarzeniach mój ojciec wspominał niechętnie. Kiedy natomiast zajrzałem kilka lat temu na stronę internetową Państwowego Muzeum Auschwitz - dopatrzyłem się możliwości dowiadywania się za pośrednictwem automatycznej wyszukiwarki szczegółów o losach zarejestrowanych przez Niemców więźniów, pod jednym wszak warunkiem. Wszystkie dane, w tym imiona poszkodowanych i nazwy polskich miejscowości należało wpisać po niemiecku (sic!). Znieważony więcej tam nie zajrzałem. Dziadek zginął zamordowany bestialsko przez Niemców - tyle wystarczy, a Izydor powrócił jako swoisty rodzaj zemsty niemieckiej, bez najmniejszych szans na przeżycie.

O szczegółach jego śmierci dowiedziałem się dopiero od jego matki, a mojej babki, kiedy poszedłem zawiadomić ją, jako starą kobietę, o śmierci mego ojca a jej syna Bolesława. W reakcji na smutną wiadomość powiedziała tak całkiem spokojnie: "to Boleś umarł... no trudno, no..., Izydor to dopiero bał się umierania... To ja wtedy położyłam się przy nim i on po prostu zasnął". W tej nadludzkiej pomocy była już wszakże rutyna. Izydor był ostatnim tego roku. Męża w Auschwitz i trzech synów straciła w ciągu jednego, czterdziestego czwartego roku. Natomiast o śmierci swego ojca w 41 roku - zesłanego zimą na Soługę w wieku osiemdziesięciu lat - prawdopodobnie jeszcze wtedy nie wiedziała. Nie wiedziała też, że wolnej suwerennej Polski nikt z jej rodziny nie doczeka.

Jak to na wojence ładnie

Muszę parę słów poświęcić śmierci "Białego" - już nie tylko dlatego, by wojenny bilans się zgodził, lecz przede wszystkim dlatego, że była bardzo piękna, a nadto obala wszystkie mity na temat niechęci polskiego podziemia narodowego do AK. "Biały" zginął bowiem pod Czerwonym Borem, biorąc na siebie ogień i umożliwiając w ten sposób wycofanie się oddziałów AK, na których to zaproszenie właśnie przybył, aby wziąć udział w zgrupowaniu w celu dokonania zbrojnej akcji. O szczegółach nie miejsce wspominać, lecz od wycięcia w pień ludzi "Białego" - uchronił oddział Franciszka Żebrowskiego "Wyda" z AK, który manewr "Białego" wspomagał.

Odbijanie natomiast akowskich więźniów z gestapo to była już niejako specjalność Kozłowskich. Ta największa co do liczby odbitych akowców (trzydziestu!) - była pod Małym Płockiem. Chodziło wtedy o żołnierzy kolegi ojca z wileńskich studiów - Szareckiego. Porównując tamtejsze zdarzenia do dzisiejszych partyjnych kłótni i biorąc pod uwagę, że tamto wojsko to byli młodzieńcy pełni energii, honoru, ambicji i przy tym pod bronią, to rozpowszechniane mity na temat wzajemnych politycznych niechęci są mocno przesadzone. Właśnie w obszarze podziemia niepodległościowego znajdują się najpiękniejsze przykłady solidaryzmu narodowego.

Bracia Izydor i Antoni Kozłowscy i ich koledzy niedoli Wagner i Sykut (prawie że jeszcze chłopcy) - spoczywają we wspólnej mogile w Łomży. Kiedy ich brat Bolesław ("Grot", "Hanka", "Marek", "Sowa") powrócił z komunistycznego więzienia, poszliśmy im z odsieczą, uprzątając ich mogiłę z państwowych wieńców: "Nie o taką walczyli Polskę"...

Z lasu do więzienia

Do więzień trafili obydwaj bracia - oficerowie, pomimo ujawnienia się zgodnie z ogłoszoną w 1947 r. amnestią. Musieli teraz wytrzymać przemyślne tortury z rąk utrwalaczy władzy ludowej. Bardzo dziwne, że nikt jeszcze nie postawił pomnika w kształcie taboretu do góry nogami, jako symbolu tamtej epoki. A przecież był to mebel specyficznie przez oprawców lubiany. A kaci udekorowani orderami walecznych nieźle się zabawiali; wymyślili "szufladę", "podskubywanie gęsi", "plażę", "zakopane"... Ojciec na taborecie nie siedział. Jemu podkładali za drzwiami płacz jego własnych rzekomo dzieci i żony, aby go złamać. Nie odgadł, jak to robili, ale wskutek tortur i stanu, w jakim się znajdował po wymuszonej bezsenności - dawał się na to nabierać. Jednak nawet w ten sposób nie skłonili go nigdy do "wylewności".

Bił przy tym rekordy w częstotliwości przesiadywania w karcerze. Według szacunku skazanego na śmierć dowódcy oddziału NZW Henryka Sikorskiego ("Gryfa") - wytrzymywało te praktyki (nie idąc na współpracę) tylko 50 procent torturowanych. Tak na marginesie, Sikorski to jeden z odważniejszych żołnierzy ojca. Posterunek MO rozwalił sam jeden. Podszedł pod drzwi, zastukał i kiedy usłyszał: "zaczom?" - przyjacielsko szepnął: "towariszcz lejtnant, odkroj dwiery, ja choczu skazać tebia odnoje słowko". Po otwarciu "rozgadał" się jednak z pepeszy...

Kozłowscy dzięki niezłomności charakteru, zakorzenionej w katolickiej wierze, tortury wytrzymali, więzienie przeżyli a po odsiadce byli rutynowo szpiclowani do śmierci. W przypadku mojego ojca inwigilacja bezpieki miała jakże cyniczny kryptonim - "Nienawrócony" .

"Pamiętaj, że wypuścił cię Trokenheim"

Na próżno Jan Tomasz Gross i jego asystenci próbują przypisywać narodowcom jakieś nieprawości w czasie wojny w stosunku do narodu żydowskiego. Stereotypem jest również obarczanie ich całą wrogością do Żydów w okresie międzywojennym. Nienawiść ta nie różniła się zasadniczo od występującej w innych grupach polityczno-społecznych i nie była przy tym większa od nienawiści okazywanej Polakom przez samych Żydów. Antysemityzm, jak każda nienawiść, z nieba przecież nie spada. A zatem była wynikiem jakiegoś sprzężenia zwrotnego.

Wracając do Kozłowskich. Zatargów z Żydami nie mieli ani przed wojną ani w czasie okupacji, a biorąc pod uwagę kiblówkę ojca (proces w celi) pod przewodem funkcjonariusza żydowskiego pochodzenia, musiał ten stosunek ich do Żydów być warunkiem do przeżycia podstawowym. Natomiast w czasach kiedy byli w lesie łomżyński szef UB pochodzenia żydowskiego puszczał wolno wszystkich ojca żołnierzy z podkreśleniem, aby pamiętali komu zawdzięczają życie. No cóż, czasy były niepewne - stawiał na przeżycie, ale może też i stosunek żołnierzy podziemia narodowego do Żydów nie był tu obojętny. Gwoli uczciwości trzeba też dodać, że Trokenheim żonę miał Polkę i być może i ona miała tutaj zasługi - tym bardziej, że musiała wiedzieć, że niektóre jej koleżanki były przecież w lesie. Kiedy sam dostał się w ręce partyzantów, nie miał problemów z przeżyciem. Polskie podziemie narodowe nie było nigdy ślepą i tępą maszyną do zabijania, co próbowano wmawiać Polakom przez zniewalające ich pięćdziesięciolecie. I miało nade wszystko honor.

Polska Kuronia

Czytając w "Encyklopedii białych plam" hasła najlepszego eksperta od podziemia narodowego - Leszka Żebrowskiego - można się natknąć na przykłady najgłośniejszych w tamtym czasie akcji specjalnych NSZ. Pośród nich wymieniona jest akcja uwolnienia przez Niemców z łomżyńskiego więzienia kilkuset więźniów politycznych, tytułem wymiany ich za troje uwięzionych Niemców. Ta wyjątkowo udana, popisowa akcja Kozłowskich - nie mająca swego odpowiednika w całej okupowanej Polsce - jest zupełnie nieznana. Nie znalazła się nawet w opracowanym przez IPN biogramie kpt. Bolesława Kozłowskiego. Dla mnie, który słyszał o niej od dziecka z ust własnego Ojca - pomysłodawcy, dowódcy i uczestnika zarazem, a także od niektórych jego żołnierzy, których miałem zaszczyt znać osobiście, wykreowanie takiego stanu świadomości narodowej wydaje się dziwne, zważywszy, że od chwili tzw. odzyskania niepodległości przez Polskę minęło bez mała tyle już lat, ile trwała międzywojenna Polska...

Do wypełniania jakiego programu politycznego wprzęgnięta została znaczna część historyków z Kieresowego IPN typu Sławomira Poleszaka? Czy dywersja ich - polegająca na blokowaniu i zakłamywaniu w świadomości społecznej pięknych kart ruchu niepodległościowego o orientacji katolicko-narodowej - nie służy przypadkiem spadkobiercom starego układu, sprzymierzonym tym razem kosmopolitycznym programem z wrogami Polski, dla których Marek Borowski jako potomek Bermana obmyśla "Polskę Kuronia"... Tymczasem Polska renegata, jakim był niewątpliwie poprzez swe konszachty z bezpieką Jacek Kuroń - czy może być żywa?

Ponad własne życie

Hierarchia wartości moralnych wyróżniająca Kozłowskich jest dosyć przejrzysta, powiedziałbym nawet, że sztandarowa. "Bóg i Ojczyzna", a dopiero później chociażby rodzina. Swoje nie liczyło się nawet życie, a cóż dopiero jakieś tam dobra materialne. Po aresztowaniu ojca i najmłodszego brata, Bolesław z Marianem spalili własny dom, aby w niemieckie ręce nie dostały się materiały obciążające ludzi. Tego podpalenia dokonali w chwili, gdy przeglądając "kąty" przed spodziewaną rewizją, ujrzeli w oddali zbliżających się Niemców. Omal nie przypłacili tego życiem na skutek wściekłego pościgu, przybywających właśnie na przeszukanie funkcjonariuszy Gestapo.

Nie wiem, czy każdy, ale Bolesław nie pobierał nawet żołdu - uważając, że w służbie Ojczyźnie nie może być w żaden sposób dofinansowywany. Piękne świadectwo odnośnie moralności swojego dowódcy złożył chorąży Bolesław Drozdowski ps. "Czarny" w reportażu pt. "Krwią obmyty" (wspomnianego już wcześniej red. Wójcika. Otóż Kozłowscy - wymieniając z Niemcami kilku Niemców za kilkuset Polaków - mieli w tym czasie ojca i brata w Auschwitz. Jednak w przetargu z Niemcami tej sprawy wcale nie było. Nie mogli przekładać swoich spraw rodzinnych ponad interesy Armii Podziemnej. Naturalnie, jako ludzie wrażliwi przeżywali związany z tym osobisty dramat.

Odnośnie "Czarnego" nie sposób nie wspomnieć, że przeżył niejako swoją własną śmierć. Postrzelony bowiem przez Niemców i zakopany na własnym polu przez przymuszonego do tego kuzyna - zostaje wygrzebany rękoma kobiet, zaraz po odejściu napastników. Jego rany nie były śmiertelne, a przez boczne ułożenie ciała zachował ramionami nieco powietrza do grobowego przeżycia...

Wracając do Kozłowskich i silnych ich związków z Kościołem, to może o nich świadczyć chociażby udział biskupa łomżyńskiego Łukomskiego - sługi Bożego i wielkiego patrioty - w przeglądzie żołnierzy pod Małym Płockiem. Odbył się on na zaproszenie Bolesława Kozłowskiego "Grota", komendanta Powiatu NZW Łomża, krypt. "Łaba" w okresie wielkiego zbrojnego powstania przeciw komunistycznemu zniewoleniu Polski. Ten wielki duchowny i Polak zginie później w upozorowanym przez UB wypadku samochodowym.

"Biały" by go stuknął

""Biały" by go stuknął, gdyby nie groźba odwetu". To zdanie - wypowiedziane przez "Grota" w reportażu Wójcika - dotyczącym pojmania niemieckich zakładników, oddaje z jednej strony troskę odpowiedzialnego dowódcy o losy polskiej ludności cywilnej, której odwet faktycznie by dotyczył, a z drugiej ukazuje, jak bardzo skrępowane ręce miało polskie podziemie, skoro najmniejsza nawet akcja musiała być weryfikowana pod takim też kątem. Zresztą, zainteresowanie tymi akurat Niemcami i ich porwanie wynikło z konieczności interwencji przeciwko represyjności jednego z nich w stosunku do ludności polskiej. A że goście wybierający się do Roberta Piwko - niemieckiego zarządcy z Lachowa - zapowiadali się znakomici, to pozwoliło sprawę rozszerzyć i upomnieć się przy okazji o innych, dla których cela śmierci w łomżyńskim więzieniu była grobowcem za życia. Zanim dokonano wymiany zakładników, Robert Piwko już wiedział, że aby przeżyć wojnę, musi się bardzo poprawić. Na pytanie: czy będzie dalej prześladował Polaków - zaprzeczył: "ne pane". A więc będziesz ich traktował uczciwie? - potwierdził: "tak pane". A umiał już i po polsku częstować papierosami z papierośnicy a nie po niemiecku z podłogi i jeszcze z dodatkiem kopniaka...

** ** **

Jadąc Groblą Jednaczewską Imienia Partyzantów Kozłowskich nie mogłem się nadziwić, że to tylko sen, bo jeśli wdzięczni Łomżynianie słusznie podarowali rondo Hance Bielickiej za to, że ich bawiła - to mogliby również pamiętać o żołnierzach, którzy ich bronili, wyzwalali z więzienia, cierpieli niedole i rany, przelewając w imię ich wolności swą żołnierską krew. A nie szkodziłoby też ufundować tablicę upamiętniającą cierpienia Łomżyniaków, czy nawet izbę pamięci w budynku, w którym najpierw było więzienie NKWD za okupacji sowieckiej, a następnie po zmianie frontu - niemieckie i celą śmierci. Okolicznościowa inskrypcja, przypominająca bezkrwawą akcję żołnierzy NSZ, nie mającą w całej Polsce swego odpowiednika, po której 400 Polaków skazanych na cierpienia i śmierć zostało oswobodzonych, byłaby tu gestem zwykłej ludzkiej przyzwoitości, zdejmującym z tamtych żołnierzy piętno żołnierzy wyklętych.

Obserwatorzy